Końcówka roku to tradycyjnie czas podsumowań, więc i ja spoglądam wstecz, zastanawiając się, jakie perfumy w minionym roku mnie urzekły, a jakie… cóż, wręcz przeciwnie.
Mam wrażenie, że w tym roku w pachnącym świecie działo się więcej niż w poprzednim, jednak żeby nie rozpisywać się zanadto, postanowiłam przyznać 3 wyróżnienia w każdej z 5 kategorii (Zauroczenia, Rozczarowania, Mieszane uczucia, Nisza i nowość: Z męskiej półki).
To był całkiem dobry rok i pozostaje mi trzymać kciuki, by kolejny był jeszcze lepszy. Cieszy mnie szczególnie, że pojawia się coraz więcej marek, produkujących perfumy z poszanowaniem środowiska naturalnego — nawet jeśli to tak małe gesty, jak kartonik z recyklingu, to krok w dobrą stronę. Zresztą, temat przyjaznych środowisku perfum to materiał na osobny wpis, który pewnie popełnię w przyszłości, bo już od jakiegoś czasu przyglądam się temu zjawisku.
Ale nie przedłużając…
Zauroczenia
Tak ogólnie, rok 2018 wydał mi się ciekawszy pod względem perfum niż dość niemrawy rok 2017.
Moim tegorocznym zauroczeniem numer jeden jest Chanel Coco Mademoiselle Intense — i piszę to jako osoba, która nie kocha się w klasycznej Coco Mademoiselle. Wersja Intense ma wszystko to, czego mnie osobiście brakowało w wersji oryginalnej. Jest po prostu bardziej: bardziej ciepła, bardziej głęboka, bardziej paczulowa. To świetny zapach na co dzień, szczególnie złotą jesienią. Miłośniczki klasyka pewnie pozostaną wierne swojemu ulubieńcowi, ale myślę, że wiele sceptycznie nastawionych do niego osób (takich jak ja), może się z jego młodszym bratem polubić.
Na pozycji drugiej plasuje się tegoroczna odsłona Givenchy L’Interdit. To nie była miłość od pierwszego powąchania, w testach blotterowych wypadł blado i wcale mnie to nie zdziwiło, bo z tuberozą mi nie po drodze. Coś podkusiło mnie jednak, żeby psiknąć się nim na skórę przed wyjściem z perfumerii i nie żałuję. Już w autobusie, wracając do domu, co chwilę ukradkiem przystawiałam nadgarstek do nosa i rozkoszowałam się zaskakująco miłą wonią… poziomek, których wcale nie ma na liście nut. L’Interdit (2018) to przyjemny kobiecy zapach, który wypada wspaniale w skromnych ilościach, lecz aplikowany lekką ręką może męczyć i przytłaczać.
Trzecią lokatę zajmuje Cartier Carat. Wydaje mi się, że przeszedł bez większego echa — po części może dlatego, że ten typowo wiosenny zapach pojawił się na półkach perfumerii jesienią. Marka Cartier jak zwykle nie zawodzi i proponuje ciekawą kompozycję w przepięknym, odbijającym światło flakonie. Sam zapach to mieszanka kolorowych, skropionych deszczem kwiatów z narcyzem i lilią na czele. Efekt? Ogródek po deszczu lub przestrzenna kwiaciarnia, gdzie zapach wilgotnych płatków przeplata się z porannym powietrzem.
Rozczarowania
Wolę milczeć niż pisać źle o jakichś perfumach i jeśli już marudzę to na Facebooku, ale podsumowanie roku to taki czas, kiedy wpuszczam na bloga trochę negatywnej energii — pora podzielić się rozczarowaniami, które chyba jednak nikogo nie zaskoczą.
Bodaj największym rozczarowaniem okazały się dla mnie zapachy z serii My Kind of Love by Kilian. Żeby nie było: nie uważam ich za perfumy, których nie warto poznać i o których dobrego słowa powiedzieć nie można — nie są ani lepsze, ani gorsze od innych pachnideł dla nastolatków. Po prostu zupełnie nie pasuje mi ich estetyka, od nazw i flakonów po same kompozycje. Wszystkie cztery zapachy, choć zaczynają się przyjemnie, szybko stają się na mnie płaskie i mdłe. Wiem, że Kilian potrafi lepiej i z jednej strony rozumiem, że to tańsza linia dla nastolatków i tak dalej, z drugiej jednak — odczuwam niedosyt.
Pozostałe dwa rozczarowania 2018 roku to nowe filarowe (kto wymyślił to określenie? jest przepaskudne) perfumy marek Calvin Klein i Dior, czyli kolejno: Women i Joy. Zarówno Calvin Klein Women, jak i Dior Joy, to zapachowe odpowiedniki muzyki z windy: łatwe do lubienia, ale trudne do zapamiętania. Nie przeszkadzają, gdy się je nosi, ale i nie zapadają w pamięć. W CK Women liczyłam na nutę eukaliptusa, ale jest ona na mnie tak wątła, że niewiele zmienia — sądzę, że gdyby była bardziej wyrazista, to mógłby mi się ten zapach podobać. Dior Joy to po prostu Dior Sauvage dla pań: z nieco przebrzmiałą gwiazdą w kampanii i zawartością skrojoną tak, by podobać się jak najszerszej publiczności.
Mieszane uczucia
Wiesz, na jaki zapach czekałam w tym roku najbardziej? Na Paco Rabanne Pure XS for Her, bo zakochałam się w tym pękatym różowym flakoniku ze złotym wężem. Zapowiadana nuta popcornu tylko podkręcała moją ciekawość. I co? I nie mogę się zdecydować czy jestem na tak, czy na nie. Czuję w nim wspomniany popcorn z jego słonymi niuansami, czuję słodką wanilię i egzotyczny ylang-ylang — wszystko fajnie, perfumy nosi się przyjemnie i są trwałe, ale wciąż czekam aż między nami zaiskrzy (albo wręcz przeciwnie). Będę do nich wracać, aż się zdecyduję.
Z kolei Chloé Nomade podoba mi się szalenie… ale nie na mnie. Zachwycam się zaklętą w niej słoneczną wonią mirabelek, kiedy czuję ją na innych, zaś na sobie w ogóle nie potrafię jej dostrzec. Nomade na mojej skórze jej kwaśny, szorstki i syntetyczny — nie dogaduję się z nim, tak samo zresztą jak z większością zapachów tej marki, może poza linią Love Story. No trudno.
Podobnie przebiega moja relacja z Bottega Veneta Knot Eau Absolue. Przepiękny flakon, cudowne nuty, wspaniała kompozycja z opoponaksem, mirrą i kwiatami — która na innych pachnie jak złoto, a na mnie co najwyżej jak złote opiłki rzucone w popiół. Tutaj też czuję coś szorstkiego, grubą zasłonę ciemnego pyłu, przez którą nie przedziera się światło. Kurz, lakierowane meble i musztardowe zasłony z połyskującymi chwostami. Muzeum, do którego nikt nie zagląda, zamknięte w buteleczce. Może jeszcze kiedyś się polubimy?
Nisza
Moją największą niszową nowością 2018 roku okazał się Nasomatto Nudiflorum. Już od pierwszego psiknięcia wiedziałam, że muszę mieć cały flakon, a to zdarza mi się niezmiernie rzadko. Jeśli miałabym wskazać tylko jeden najlepszy zapach tego roku, to byłoby właśnie Nudiflorum. Ten zmysłowy, ale chropowaty miks białych kwiatów jaśminu ze skórą ujmuje grą przeciwieństw, łączących się finalnie w ciepłą, cielesną całość. Momentami robi się gorzki i zielenieje, innym razem nabiera tekstury orzechowego kremu — choć kompozycja jest w istocie prosta, nie sposób się z nią nudzić.
Kolejnym moim niszowym zauroczeniem tego roku jest zapach Atelier des Ors Crépuscule Des Âmes. Poezja zaczyna się od nazwy, oznaczającej Zmierzch dusz. Nie są to perfumy proste, trudno je rozszyfrować i może nawet trudno polubić — światło igra w nich z cieniem, nuty ziołowe z animalnymi, przyprawy z owocami. I mimo tych wszystkich zawiłości, to kompozycja bardzo wyważona. Wyjątkowa, ale stonowana. Wyróżniająca się z tłumu, ale niekrzycząca. No i jak zawsze w przypadku tej marki, flakon cieszy oko złotymi drobinkami. Polecam spróbować.
Niszową trójkę zamyka mięciutki i ciepły Jovoy Remember Me, pachnący mlekiem waniliowym, plumerią i herbatą z kardamonem. Słodkie, egzotyczne i zmysłowe nuty przełamano ożywczymi przyprawami korzennymi, dzięki czemu kompozycja otula i iskrzy jednocześnie — jak kaszmirowy szal przetykany złocistą nitką. Zastanawiam się, czy mogę go określić mianem perfum jak kocyk, czy jednak jest na to ciut zbyt sensualny? Powiedzmy, że to kocyk we dwoje, bo jest bardzo komfortowy, a zarazem czuć w nim bliskość i intymność.
Z męskiej półki
W tym roku do podsumowania postanowiłam dodać jeszcze jedną kategorię: perfumy męskie. Poświęcam im znacznie mniej miejsca na blogu, bo zaglądają tutaj głównie dziewczyny, ale kto nam zabroni psikać się męskimi pachnidłami? Zresztą, nawet jeśli nie lubisz pożyczać perfum z męskiej półki, może zechcesz coś podsunąć swojemu towarzyszowi.
Zatem tak, najbardziej zaskoczyły mnie — i to na plus — perfumy Hugo Boss The Scent Private Accord. Podstawowy Hugo Boss The Scent w ogóle nie zapadł mi w pamięć, za to jego najnowsza odsłona przyjemnie pobrzmiewa gdzieś w zakamarkach mojej zapachowej pamięci nutami kakao i kawy oraz dojrzałych, soczystych owoców z odrobiną przypraw. To słodkawy gourmand o drzewnej bazie, lecz zmieszany z dużym wyczuciem. Nosić go to żaden obciach, nawet dla zatwardziałych macho.
Miłą niespodzianką okazała się też nowa odsłona miłego, ale nieszczególnie porywającego zapachu Bleu de Chanel, czyli Chanel Bleu de Chanel Parfum. Jest ciekawsza od eau de toilette oraz eau de parfum (do której jej bliżej), bardziej szlachetna. To już nie jest niebieski, to granat. Kompozycja opiera się na nutach sandałowca i cedru, jej oś jest drzewna, do tego dochodzą aromatyczna lawenda i geranium oraz porcja wyrazistej skórki cytrynowej i mięty w otwarciu. Wciąż jest to klasyczny, podobający się męski zapach, ale ma w sobie coś intrygującego.
Na koniec zostawiłam Hermès Terre d’Hermès Eau Intense Vétiver, czyli hermèsowski klasyk w intensywnie wetyweriowym wydaniu. Przepadam za poprzednimi odsłonami Terre d’Hermès, ta także przypadła mi do gustu. Jak obiecuje nazwa, to kompozycja, w której króluje wetyweria — jest bardzo prosta, znacznie lżejsza od poprzedników, ale równie wyrazista. Prócz wetywerii mamy tutaj jeszcze m.in. cytrusy i pieprz, a całość jest wytrawna i jasna. Fajny zapach na dzień, na przykład do biura do koszuli, szczególnie na cieplejsze pory roku.
Uff… To tyle!
A jak Ty oceniasz rok 2018 w świecie perfum? Które zapachy Cię oczarowały, a które rozczarowały?
Dodaj komentarz