W 2017 roku na rynku pojawiło się wiele przyzwoitych perfum, ale chyba żadne nie wzbudziły we mnie czystego zachwytu, jak rok wcześniej uczynił to Grand Soir od Maison Francis Kurkdjian. A jeśli miałabym wskazać jeden najciekawszy zapach tego roku, postawiłabym na perfumy z męskiej półki — Gucci Guilty Absolute.
Rok 2017 obfitował w kompozycje pillarowe, czyli niebazujące na żadnych wcześniejszych perfumach danej firmy. Pokusiły się o nie m.in. marki Chanel (Gabrielle), Guerlain (Mon Guerlain), Mugler (Aura), Hermès (Twilly d’Hermès) czy Jean Paul Gaultier (Scandal). Wydaje mi się jednak, że żaden z nich nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
Chanel Gabrielle to zapach przyjemny i poprawny, ale o wiele zbyt poprawny w stosunku do oczekiwań. Hermès Twilly d’Hermès jest uroczy, ale brak mu iskierki, tlącej się dłużej niż imbirowe otwarcie. Guerlain Mon Guerlain wydaje się spóźniony — zdaje się przymykać drzwi za odchodzącą (mam nadzieję) falą nieznośnie słodkich kompozycji. Jean Paul Gaultier Scandal jest owszem, skandaliczny — skandalicznie nijaki, to bodaj moje największe rozczarowanie minionego roku. Nawet Mugler Aura nie wstrząsnął perfumowym światem, okazując się przykładem przerostu formy nad treścią, choć do mnie nie przemawia nawet jego forma.
I choć wstęp to może dość gorzki, to nie był zły rok. Przynajmniej coś się działo.
Zauroczenia
Największym i najbardziej pozytywnym zaskoczeniem w 2017 roku był dla mnie nowy męski zapach od Gucci, czyli Gucci Guilty Absolute — drzewno-skórzany, ciemny i bardzo charakterny.
Później długo, długo nic i pojawia się pierwsze pachnidło damskie, które zaskarbiło sobie moją sympatię. To Sisley Izia, czyli ogród herbacianych róż skropionych cierpką limonkową rosą. Doceniam też kompozycje z kolekcji Bvlgari Splendida — mocarną, białokwiatową Jasmin Noir, drzewno-pudrową Iris d’Or i moją ulubioną Rose Rose, której nazwa nie pozostawia chyba wątpliwości co do nut. Nie zawiodła mnie Bottega Veneta Eau de Velours, w której skórę zmieszano ze śliwką.
Niespodziewanie polubiłam też Hermès Twilly, choć obawiałam się tuberozy. To pachnidło jest młodzieńcze, lekkie i przyjemne, a przy tym szykowne, jak to Hermès. Przypadł mi do gustu również złocisty i słodki jak miód L’Occitane Terre de Lumière, przełamany lawendową goryczką.
Pod koniec roku przekonałam się do Jimmy Choo L’eau. Wcześniej nie poświęciłam mu zbyt dużo uwagi, mimo że cenię jego najstarszego brata, czyli Jimmy Choo edp. Tymczasem to całkiem miły, niezobowiązujący zapach na co dzień. Nic ambitnego, ale dobrze się nosi — i to mi wystarcza, w końcu perfumy są do noszenia.
Rozczarowania
Jak już wspomniałam na wstępie, największym rozczarowaniem 2017 roku był dla mnie Jean Paul Gaultier Scandal. Jest tak słodki, że przekracza mój próg bólu — słodki i przytłaczający, nic więcej. To chyba jedyne perfumy w tym roku, które w pośpiechu zmywałam ze skóry.
Jeśli chodzi o Mugler Aura, to z jednej strony miałam wysokie oczekiwania — bo marka Mugler ma na koncie przełomowe pachnidła, a z drugiej — czułam, że będzie to kolejny zapach z tej stajni, z którym się nie polubię. Co do drugiego miałam rację, jednak mój apetyt nie został zaspokojony. Ten duszny zielony cudak niby dostarcza wielu wrażeń, ale samych syntetycznych. W zasadzie ten kiczowany flakon bardzo do niego pasuje. Niby WOW, ale w sumie trochę tandeta.
Mon Guerlain jest… nijaki. Interesujące nuty i wyrazista Angelina Jolie jako twarz tych perfum sprawiły, że spodziewałam się czegoś dojrzałego i z charakterem. Tymczasem to kompozycja jak wiele innych, w dodatku nie czuję się w niej dobrze — i nawet nie zbiera przychylnych opinii, gdy mam ją na sobie.
Wyżej oceniam Gucci Bloom, w zasadzie — oceniam go całkiem wysoko, ale że to na wskroś subiektywny ranking, ląduje w kategorii rozczarowań. Ta gęsta mgła białego kwiecia to zupełnie nie moja bajka. Podobnie sytuacja ma się z Shalimar Souffle Intense. Niby nie mam się do czego przyczepić, ale ta osłodzona część rodziny Shalimar jakoś mi nie leży. Mimo że Souffle Intense podoba mi się bardziej od Souffle, bo jest głębszy.
Mieszane uczucia
Mam mieszane uczucia do Chanel Gabrielle. Noszę ją z przyjemnością, jest pełna światła i ma sporo chanelowskiej klasy — ale jednocześnie czuję, że to trochę zbyt mało jak na 15 lat oczekiwań na kolejne pillarowe perfumy marki. Po długiej przerwie o wydanie nowego pachnidła pokusiła się też marka Tiffany, a ich perfumy Tiffany & Co pachną czysto i elegancko, ale są bardzo ulotne. Rzadko przeszkadza mi nikła projekcja (nie przepadam za głośnymi aromatami), a w tym przypadku mam wrażenie, że to raczej duch zapachu niż sam zapach…
Zaś Hermès Eau des Merveilles Bleue to piękny aromat morza w chłodny dzień zamknięty we flakonie — ale jest bardzo bliski klasycznej Eau des Merveilles, bardzo. Nie odejmuje mu to uroku, lecz pozostawia pewien niedosyt. Guerlain L’Homme Idéal Sport też niby jest całkiem udanym flankerem (wychodzi na to, że z tej linii nie lubię tylko oryginalnego L’Homme Idéal edt), tylko trochę niemrawym. Brak mu tego błysku, który jest w wersji Cologne.
Nisza
W tym roku nie poświęciłam niszowym nowościom tyle uwagi, co w poprzednich latach. Powód jest prozaiczny, podsumowałam sobie, ile kosztują mnie zamawiane w ciemno próbki i poszłam po rozum do głowy — wolę testować rzadziej i mniej, a mieć więcej funduszy na flakony ulubionych perfum czy próbki tych, które faktycznie mnie zaciekawią. I nie żałuję, muszę jeszcze tylko popracować nad regularnym odwiedzaniem perfumerii.
Mimo trzeźwiejszego podejścia do testowania niszowych nowości, mam kilku faworytów. Polubiłam Etat Libre d’Orange You or Someone Like You już za samą nazwę, a świeży zapach utkany z mięty, porzeczki i róży przypieczętował moją sympatię. Kolejny świeżak, który wpadł mi w oko (i w nos) to herbaciany Eau de MEMO z delikatną skórzaną bazą. Oczarował mnie też drzewny Olfactive Studio Woody Mood, w którym prócz drewna czuć imbir i kakao. Spodobał mi się też gourmandowy Black Phantom by Kilian — pewnie dlatego, że tę jego ledwo znośną, przebogatą słodycz przełamują kawa i rum.
Rozczarowały mnie za to kompozycje marki Anatole Lebreton, która w tym roku pojawiła się nad Wisłą. Żadna z nich nie pachniała na mnie dobrze, niemal w każdej wyczułam nieprzyjemną fizjologiczną nutę, od której odechciewało mi się porządniejszych testów. Chyba po prostu nie jesteśmy dla siebie stworzeni.
Podsumowując…
W 2017 roku działo się sporo, ale obyło się bez pachnącej premiery, która zwaliłaby mnie z nóg i śniła się po nocach. Pojawiło się wiele poprawnych i przyjemnych pachnideł, ale nic WOW. Przynajmniej nie wśród pachnideł, które miałam okazję poznać — bo mam trochę niszy do nadrobienia, m.in. Byredo Velvet Haze, Parfum d’Empire Le Cri de la Lumière czy Imaginary Authors Saint Julep. Może 2018 rok przyniesie nową perfumową miłość?
A jakie Twoim zdaniem są najlepsze i najgorsze perfumy 2017 roku?
Dodaj komentarz