Zastanawiasz się niekiedy, jaką drogę zapachową przebyłaś od czasów swojego pierwszego flakonika? Jak zmienił się Twój gust zapachowy na przestrzeni lat? I jak to wszystko się zaczęło? Ja ostatnio myślałam o tym sporo i postanowiłam spisać swoją pachnącą historię…
Świat zapachów jest mi bliski odkąd pamiętam. Jako kilkuletnia dziewczynka wertowałam uważnie Perfumy. Marzenie we flakonie Jellinka i podkradałam kolorowe buteleczki mamie. Nawet wtedy perfumy były dla mnie czymś więcej niż tylko aromatem. Każdy zapach reprezentował swój nieduży świat, który wówczas zamykał się dla mnie w szklanej rzeźbie, barwnej cieszy, klimatycznym zdjęciu i, jak dobrze poszło, w reklamie telewizyjnej. Szybko nauczyłam się czytać i prędko poznałam pierwsze angielskie słówka, więc pachnące uniwersum wzbogaciło się o nazwy i opisy, które czasem gdzieś udało mi się wyszperać.
Odtąd perfumy już nigdy nie były dla mnie po prostu ładne albo brzydkie.
Błędy i niebłędy dorastania
Nie umiem wskazać konkretnego momentu, w którym pomyślałam, że zapachy to jest to. Zawsze gdzieś w pobliżu był jakiś flakon: na półkach rodziców, u dziadków, u prababci. Obecność perfum w domu była dla mnie tak naturalna, jak obecność czajnika, łóżka czy innego sprzętu, bez którego ciężko się obejść na co dzień. Nigdy nie myślałam o nich jak o luksusie, choć jak o magii — owszem.
Po etapie podbierania cudzych pachnideł, wkroczyłam w etap posiadania własnych. Pierwsza była mgiełka Coty Chanson du Soleil. Słoneczy zapach, którym na przekór psikałam się do snu. Później przyszły próbki, wody z katalogów i — o zgrozo — perfumy nalewane. Byłam wtedy jeszcze na tyle naiwna, że nie sądziłam, że mogą to być zwyczajne imitacje, a mówiąc dobitniej: podróby. Najczęściej kupowałam kilka mililitrów Chanel Coco Mademoiselle, choć w istocie marzyła mi się mocniej buteleczka YSL Baby Doll. Raczyłam się wonią tej drugiej przy każdej wizycie w wielkim mieście, a dokładniej w nieistniejącej już krakowskiej Galerii Centrum. Dziś nie widzę się w żadnym z tych zapachów. Panienka Chanel (już oryginał, rzecz jasna) i ja nie do końca się dogadujemy, a Baby Doll albo się zmienił, albo moja pamięć go idealizuje. Teraz jest dla mnie stanowczo zbyt słodki.
Pierwsze kroki w mroku
Pierwszy flakon prawdziwych, dorosłych perfum dostałam w prezencie. O ile pamiętam, zapach wybrałam sama i był to Cacharel Amor Amor. I albo pamięć ponownie płata mi figla, albo stracił on sporo ze swojego porzeczkowego uroku i głębi. Kolejne flakony zaczęły przybywać może nie często, ale regularnie. Mój pachnący zbiorek powoli się rozrastał, a po przeprowadzce do miasta, w którym była perfumeria Sephora — wsiąknęłam w temat na dobre. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało…
Zawsze pociągały mnie mroczne klimaty. Większość życia spędziłam w czarnych ciuchach, czytając depresyjne (a w najlepszym wypadku sarkastyczne) książki i słuchając ciężkiej muzyki. Jako nastolatka czułam oczywiście potrzebę, by się z tym afiszować. Przeszło mi z wiekiem, zresztą otworzyłam się na wiele nowych rzeczy, które może nie zmieniły mnie jakoś szczególnie — ale wzbogaciły na pewno. Potrafisz sobie chyba jednak wyobrazić, jakim odkryciem był dla mnie świat perfum niszowych? Te wszystkie kompozycje utkane z woni kadzidła, skóry i innych cudów, na myśl o których wzdrygają się grzeczne dziewczynki w kwiecistych sukienkach? No właśnie. Nawet nie chcę myśleć, ile pieniędzy wydałam w amoku na próbki.
Pokaż mi swoje perfumy, a powiem Ci…
Dobrych parę lat spędziłam w oparach oudu i dymu. Nie ubierałam się już na czarno, to choć pachniałam na czarno, a potem… mi przeszło. Tak naturalnie, jak porzuciłam dawną garderobę na rzecz zwykłego białego T-shirtu i jeansów, które nic o mnie światu nie mówią, tak polubiłam perfumy neutralne. Nie znaczy to, że przestałam lubić te bardziej charakterne i ciemne, nadal z przyjemnością je noszę — ale już nie tak często. Na co dzień wolę zapachy, które mi towarzyszą, a nie dominują nade mną. Takie, które pozwalają mi mówić za siebie, a nie mówią za mnie. Unikam woni głośnych, przytłaczających, słodkich albo stosuję je w niewielkich ilościach. Nie stronię już od aldehydowej klasyki, cytrusów ani kwiatów. Nie czuję potrzeby, by pachnieć mocną whiskey, choć wciąż zaczytuję się w Bukowskim i słucham Depeche Mode. Choć jestem feministką, mogę ubrać się w aromat różowej róży i słodkiej pomarańczy, gdy najdzie mnie ochota. I mam w nosie, co kto sobie pomyśli. I trochę cieszę się, że pewnie nic sobie nie pomyśli, bo na pierwszy rzut oka ciężko stwierdzić kim jestem, jakie mam poglądy i co mnie kręci.
Wiesz, co mam na myśli? Wcześniej traktowałam perfumy jak nośnik informacji o sobie, jak swój mały manifest i sposób na wyrażenie siebie. Teraz noszę te, które kocham, i to jedyne moje kryterium. Nieważne, co o mnie mówią i czy mówią cokolwiek. Nie uważam, rzecz jasna, że moje wcześniejsze podejście było złe — wszak zapach to świetny sposób na dopełnienie wizerunku — tylko czuję, że trochę mnie ograniczało. W mojej kolekcji nie ma już nut zakazanych, poza tymi, których nie lubię (a i te potrafią nieraz zaskoczyć). Nie krzywię się na kwiatki sratki ani nie ekscytują mnie już perfumy stworzone tylko po to, by były dziwne. Niszowy snobizm mierzi mnie tak samo, jak banalność masowych popłuczyn.
Lubię miejsce, do którego dotarłam.
A jaka jest Twoja pachnąca historia? Jaki zapach pokochałaś jako pierwszy? Jak zmieniał się Twój gust i Twoja kolekcja?
Dodaj komentarz