To nie będzie typowe podsumowanie najlepszych i najgorszych zapachów 2019 roku. Zamiast tego po prostu szczerze opowiem Ci, co działo się u mnie w perfumach przez ostatnie 12 miesięcy…
Długo zastanawiałam się nad tym, czy robić tradycyjne podsumowanie zachwytów i rozczarowań wzorem roku ubiegłego, czy może w ogóle sobie taki wpis odpuścić (w końcu należę do odłamu, który nie widzi szczególnej magii w przechodzeniu z jednego umownego etapu do drugiego).
Odrzuciłam pierwszą opcję, bo nie czułabym się z tym w porządku — w końcu nie śledziłam z dawnym zapałem wszystkich premier, nie biegałam po każdą nowość do perfumerii, nie testowałam wszystkiego, co pojawiło się na rynku. Mogłabym więc zatem sprawę przemilczeć, ale i z tym nie byłoby mi dobrze. No, bo właśnie, sporo zmieniło się w minionym roku w moim podejściu do perfum, do blogowania, do tego wszystkiego — i o tym napiszę.
Ale perfum, dla których mocniej zabiło mi serce, oczywiście nie przemilczę. :)
Jeszcze bardziej slow
Już od dwóch, może trzech lat podchodzę do perfum na spokojnie — nie kolekcjonuję, ale świadomie buduję swoją małą kolekcję. Zbiór zapachów, które mnie oczarowały, które są dla mnie ważne i, co istotne, których używam. Na początku blogowej przygody zamawiałam jednak dziesiątki próbek, by nadążyć za nowościami. Zdarzały mi się zakupy pod wpływem impulsu, po pierwszym zachwycie, które rzadko przeradzały się w trwały związek z danym zapachem.
Nie dawało mi to radości. Wydawałam bezsensownie pieniądze w ciemno i gromadziłam plastik, z którego ulatywały niekochane sample. Marnowałam miejsce na flakony, po które nie sięgałam. Do tego miałam wyrzuty sumienia, że tego nie robię…
I przestałam.
No, nie tak od razu. Musiałam trochę popracować nad nieodczuwaniem presji, że muszę wszystko znać, skoro prowadzę bloga o perfumach. Musiałam popracować nad swoją cierpliwością. No i trochę więcej spacerować, żeby nie zamawiać tyle próbek online. Ale wszystko wyszło mi na dobre: przecież nie zamierzam pozować na eksperta, a po prostu dzielić się swoją miłością do perfum. I nie chcę być żadną influencerką, a jedyne decyzje zakupowe, do jakich chciałabym kogoś namawiać, to kupować mniej i bardziej świadomie. Oszczędności i spacery wszystkim wychodzą na dobre.
Powrót do korzeni
Tym sposobem udało mi się powrócić do początków tego miejsca. Do prawdziwej pasji, pisania na swoich zasadach — kiedy naprawdę mam taką potrzebę. Do testowania, kiedy naprawdę jestem w nastroju. Do dzielenia się tym, czym chcę.
Niektórzy mogą i chcą wrzucać po kilkanaście relacji dziennie do mediów społecznościowych, publikować wpis za wpisem. Przez chwilę czułam się z tym źle, że ja tak nie mam: że nie chcę pokazywać każdego dnia, czym pachę, ani co jem na śniadanie, co czytam i gdzie pojechałam na weekend. Że nie chcę być gadającą z ekranu głową, wolę swoją prywatność.
Potrzebowałam kilkumiesięcznego detoksu, żeby zaakceptować swoje własne granice. Niezależnie od tego, co na to inni.
A inni? Nie jest źle, wręcz przeciwnie. Zaskoczyło mnie, że pod moją nieobecność na bloga zaczęło wchodzić więcej osób (niemal o 50% więcej niż przed przerwą), a zaniedbany fanpage zyskał nowych obserwatorów. Wygląda na to, że może nawet w internecie warto być szczerym ze sobą i ze światem.
Niepachnący dom
Całkiem niedawno dotarło do mnie, że odkąd prowadzę bloga, mieszkałam już w trzech miejscach — i wiele na to wskazuje, że niedługo przeprowadzę się po raz kolejny. Przy pierwszej przeprowadzce za czasów blogowania miałam do relokacji cztery pudła flakonów, pudełko miniaturek, dwa pudełka próbek i odlewek, pudło flakonów męża, do tego pudełko z woskami i świeczkami, no i dwa kominki zapachowe. W tym roku przenosiłam się z jednym pudełkiem flakonów, jednym pudełkiem próbek i dekantów, pudełkiem flakonów męża i jedną świecą zapachową. I to chyba świetnie obrazuje to, jak zmieniło się moje nastawienie do perfum na przestrzeni tych kilku lat…
Szczególnie dużo zmieniło się w kwestii zapachów do domu. Jako nastolatka ciągle paliłam kadzidełka, później świeczki, poźniej przyszła pora na woski i olejki. Lubiłam przestrzeń, która pachniała ciepło, trochę orientalnie, czasem słodko. Jak się okazało, mój mąż nie podzielał tych preferencji. :) I nie chcę tu na nikogo zwalać winy za stopniowe pozbywanie się pachnideł do przestrzeni. Po prostu zaczęłam używać ich coraz rzadziej, kiedy zostawałam sama, a w końcu się od nich odzwyczaiłam zupełnie i polubiłam dom pachnący… samym sobą. A jeszcze bardziej taki z oczyszczonym powietrzem, w którym lepiej mi się oddycha.
Czasem tylko odpalam tę moją ostatnią świecę (WoodWick Timber, którą zresztą dostałam w udanym prezencie), a jeśli tęsknię za jakimiś aromatami do domu, to za lasem: iglastym, nadmorskim, chłodnym. No i, przyznaję, marzą mi się jakieś świece Diptyque. Dla tych ich pięknych, minimalistycznych opakowań, które służą stylowo jeszcze długo po wypaleniu zawartości.
Miłości i miłostki
Ten wpis już jest okropnie długi, ale jeszcze ostatnia i najważniejsza rzecz: perfumy.
Największą miłością tego roku okazał się dla mnie Diptyque Vetyverio edt. To też jedyny flakon, który dokupiłam do mojej kolekcji. Oprócz niego sprawiłam sobie dwie miniatury: Gucci Mémoire d’une Odeur oraz Givenchy L’Interdit edt, którego jeszcze nie opisałam. Marzył mi się flakon Le Labo Gaiac 10 Tokyo, na który sumiennie odkładałam, ale ostatecznie stwierdziłam, że to zbyt droga fanaberia. Następna szansa na zakup pojawi się we wrześniu, więc mam sporo czasu do namysłu. :)
Spośród premier z 2019 roku moje serce skradła niszowa propozycja marki Une Nuit Nomade — ambrowy, ciepły i bogaty Ambre Khandjar. Całkiem dobre wrażenie zrobił na mnie też Byredo Slow Dance, który świetnie się rozwija. Z mainstreamu spodobały mi się Guerlain Mon Parfum Intense (choć na mojej skórze układa się fatalnie), Bottega Veneta Illusione i, niespodzianka, Lancôme Idôle. Wciąż przede mną spotkania z YSL Libre i Gucci Bloom Ambrosia di Fiori, z którym wiążę spore nadzieje.
Dodaj komentarz