Wino, cyprysy, kamienne wille na szczytach wzgórz — oto Toskania w pigułce. Zapraszam na pachnącą relację z mojej majowej podróży w ten czarujący włoski region.
Dzisiaj nie będzie o perfumach, choć trochę o zapachach — owszem. Przed Tobą trzeci z moim podróżniczych wpisów (wcześniej pisałam o Paryżu oraz Maderze). Tym razem będzie o malowniczej Toskanii. Muszę trochę Cię zmartwić: w tym wpisie nie znajdziesz żadnych rekomendacji zapachowych, żadnych adresów perfumerii, same zapiski ze zmysłów. Mam nadzieję, że garść moich wspomnień okraszonych zdjęciami pozwoli Ci się na chwilę oderwać od codzienności i przenieść myślami na urlop.
Więc zaczynajmy…
W miejskich murach
Zacznę od miast, bo i podróż zaczęłam od miasta: konkretnie od Bolonii, skąd przeniosłam się do Florencji, a w czasie całej wyprawy miałam szansę odwiedzić jeszcze Luccę, Sienę, Pizę i La Spezię. Choć najwięcej czasu spędziłam we Florencji, choćby leniuchując w ślicznym ogrodzie róż (Giardino delle Rose), najbardziej polubiłam Luccę. Wydała mi się najbardziej przestrzenna i w jakiś sposób spokojna, choć wcale nie tak mała, jak choćby Siena. I odważyłabym się nawet stwierdzić, że ma w sobie co nieco z Paryża…
Florencji nie można jednak odmówić pięknych panoram.
Te włoskie miasta łączyły zapachy kawy i słodkich rogalików o poranku, lunchu podczas gwarnych przerw, wieczornych kieliszków wina w ulicznych kawiarniach. I rzecz jasna chłodna woń murów kamienic, świątyń, brukowej kostki — oraz kurzu, przydrożnego pyłu, który je pokrywa. Do tego zapach kwitnących kwiatów: wspomnianych róż przede wszystkim, ale trafiłam też m.in. na kwitnące kwiaty pomarańczy i przyznam, że po raz pierwszy dałam się temu zapachowi oczarować. Nie kocham go w perfumach.
Kraina winem płynąca
Urokliwe, sięgające średniowiecza miasteczka rozsypane na zielonych wzgórzach i kuszące szerokim wyborem lokalnych win to chyba to, co urzekło mnie w Toskanii najbardziej. Widziane z góry pofalowane krajobrazy w odcieniach zieleni pod niebieskim niebem, poprzetykane gdzieniegdzie żółtymi polami i czerwienią maków, a pośród nich tu i ówdzie wille z bladobrązowego kamienia otoczone cyprysowymi murami… I wszystko to oglądane jakby przez warstwę kurzu, przez cieniutką zasłonkę, łagodzącą kontury. Trochę nostalgiczne. Trudno nie zakochać się choćby w malowniczej Pienzy, której historyczne serce zostało zresztą wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miałam szczęście trafić tam w czasie Festiwalu kwiatów, kiedy brukowane uliczki wypełnione były straganami — z kwiatami oczywiście, ale nie tylko.
Te urocze miasteczka: wspomniana Pienza, Montepulciano, San Gimignano, Volterra i wiele innych, pachną mieszanką wina, starych murów i zieleni cyprysów. Do tego ziołami: miętą, estragonem, rozmarynem i szałwią, w porze lunchu oczywiście wachlarzem grzesznych, glutenowych przysmaków, choćby lokalnego makaronu pici caccio e pepe (z serem i pieprzem).
Morzoterapia
Wylądowałam w nadmorskim Lido di Camaiore gdzieś tak w połowie ponoć niezwykle chłodnego maja, choć temperatury zapewne nie były dla mnie tak zaskakujące jak dla Włochów. W swetrze lub kurtce można było posiedzieć na piaszczystym brzegu, nawdychać się morza, skusić na rześkie białe wino albo aperol spritz w niezatłoczonych jeszcze knajpkach. Morze działa na mnie terapeutycznie, nie umiem tego wyjaśnić, ale tak właśnie jest i tym razem nie było inaczej.
I na koniec opuśćmy jeszcze na chwilę Toskanię, przenieśmy się do Ligurii — na szlak Cinque Terre, na którym przy morskim brzegu przycupnęło pięć rozkosznych miasteczek: Riomaggiore, Manarola, Corniglia, Vernazza i Monterosso. To miejscowości pocztówkowe, z kolorowymi domkami na wpadających do morza zboczach. Pachnie w nich samym morzem rzecz jasna, no i owocami morza, lecz także cytrusowymi drzewkami (jakże kusiły piękne, przydrożne cytryny w Riomaggiore!), limoncello i pysznymi gelato. Prawda, pachnie tam po prostu przysmakami dla turystów — ale jakoś w tej małomiasteczkowej sielskości można skupić się i wygłuszyć gwar w tle, choćby siadając na chwilę na plaży…
Jeśli nie byłaś jeszcze w Toskanii, polecam. Naładowałam tam baterie i nakarmiłam zmysły. A po powrocie wybrałam się do kina na „Słodki koniec dnia”, którego akcja dzieje się w miasteczku Volterra — i też polecam, choć miasteczko gra tam rolę co najwyżej drugoplanową.
A gdzie Ty w tym roku wybierasz się na wakacje?
Dodaj komentarz