Guerlain Mon Guerlain to perfumy, które miały być hołdem dla współczesnej kobiecości, uosobionej przez ambasadorkę zapachu, Angelinę Jolie. Miały pasować do kobiety silnej, wolnej i zmysłowej.
Od początku coś mi tutaj nie grało.
Nie należę do grona wielbicieli Angeliny Jolie — zawsze miałam wrażenie, że trochę szuka sensacji na siłę, a jej potrzeba wyróżniania się nosi znamiona histeryczne. Ale to tylko moje odczucia, a fakty są takie, że to postać nietuzinkowa, odmienna od tabunów uśmiechniętych gwiazd bez osobowości. Jej uroda zapada w pamięć. Czy się podoba, czy nie — jest inna, ciekawsza.
A skoro jest inna, czy może uosabiać coś tak uniwersalnego, jak współczesna kobiecość? Zakładając, że coś takiego w ogóle istnieje…
Czy współczesna kobieta jest nudna?
Liczyłam jednak, że Guerlain stworzy perfumy na miarę Angeliny Jolie — tajemnicze, drapieżne, może nawet mroczne. Jednak marka postawiła na tę nieszczęsną współczesną kobiecość. Znaczy się na zapach, który spodoba się większości kobiet. Słodki, miękki i bez wyrazu. W ślicznej skądinąd reklamie Mon Guerlain nawet Angelina ma stępione pazurki. Jest eteryczna, spokojna, prawie że nudna.
Mówi się, że Mon Guerlain to wariacja na temat innych perfum Guerlain, Mon Exclusif. Są do siebie bardzo podobne, ale Mon Guerlain to prostsza kompozycja. Ma mniej składników, czuć więcej lawendy. Mon Exclusif jest nieco słodszy, nieco bardziej gourmandowy — i to czyni go ciekawszym. Ma w sobie bowiem coś, co pachnie jak maślane ciasteczka ze szczyptą soli albo lody o smaku solonego karmelu. I ten mały smaczek robi dużą różnicę, tym bardziej, że czyni zapach bardziej paryskim. Dlaczego? Bo będąc w Paryżu grzech nie spróbować lodów o smaku solonego masła z karmelem w lodziarni Berthillon. Przynajmniej tak twierdziły przewodniki, a ja im zaufałam i nie zawiodłam się.
Mgła nad Prowansją
Z Mon Guerlain od początku nie mogłam się dogadać. Niby nic mi w nim nie przeszkadzało, ale też niczym mnie nie urzekł — wydał mi się mdły i miałki, do tego nietrwały. Wróciłam do niego rok po premierze, by przetestować go już bez emocji — i nadal między nami nie zaiskrzyło. Nie jest nieprzyjemny ani syntetyczny, nie drażni, ale i nie zachwyca. Ciężko powiedzieć, by kompozycja w jakiś sposób się rozwijała. Ona się nie zmienia, ona po prostu słabnie.
Zaczyna się nieźle: kwiatami jaśminu i świeżej lawendy na puszystej wanilii. Kontury poszczególnych składników są nieostre, szczególnie lawenda wydaje się rozmyta — zupełnie jakby pola Prowansji osnuła mgła, która w dodatku staje się coraz gęstsza i gęstsza, gdy Guerlain gości na skórze. Mam wrażenie, że na tym miłym z początku zapachu osiada warstewka kurzu i po 4 czy 5 godzinach zostaje po nim niewiele więcej, niż pyliste wspomnienie, pobrzmiewające waniliowo-lawendowym echem. Ot, coś jak spray do pościeli, ułatwiający maluchom zasypianie. Czy to ta siła, wolność i zmysłowość?
Wiesz, jak wyobrażałam sobie Mon Guerlain zanim go poznałam? Jak L’Occitane Terre de Lumière (pachnidło, które pojawiło się w sprzedaży niewiele później). Tam lawenda jest zadziorna, słodycz zdecydowana i złota jak miód. O, w tym to widziałabym Angelinę Jolie — a nawet i siebie.
Nuty zapachowe: prowansalska lawenda Carla, jaśmin Sambac, sandałowiec biały, wanilia tahitańska
Nos: Thierry Wasser, Delphine Jelk
Rok: 2017
A jak Wam się podoba Mon Guerlain? Czy właśnie takiego zapachu spodziewałyście się po zapowiedziach?
Dodaj komentarz