Zazwyczaj wiosenna róża w perfumach kojarzy się z romantycznym dziewczęciem, ale nie ta z L’Artisan Parfumeur Rose Privé.
Ta jest figlarnym małym chłopcem o jasnych lokach i wielkich niebieskich oczach, który z miną aniołka potrafi nieźle nabroić. Ot, na przykład wytarzać się w trawie w swoim najlepszym, niedzielnym ubranku.
Róża, która nie udaje
Rose Privée to nie tylko róża z łodygą i liśćmi, to róża z całym dobrodziejstwem ogródka, w którym wyrosła. Nie udaje kogoś kim nie jest i wychodzi jej to na dobre. To nie jest róża jasna, krucha i konfiturowa, nie ma w niej ani grama cukru. Nie jest też różą ciemną i majestatyczną, o płatkach z mięsistego aksamitu. To róża pachnąca po prostu… różą. Taką zwyczajną, stulistną, którą łatwo spotkać na krzewach w przydomowych ogródkach. Pewnie — można zarzucić jej brak finezji, ale ja mam do niej słabość.
Otwarcie kompozycji jest cytrusowe, soczyste i zielone — jak niedojrzała mandarynka, a może raczej grejpfrut? Przebija się pikantny zapach listków bazylii na tle fiołkowych liści, ziemistej paczuli i wilgotnego siana. Na przestrzeni tych kilku minut rozrzucono niedbale i luźno dojrzałe owoce czarnej porzeczki i jaskraworóżowe różane płatki. Rose Privée odkrywa swoje serce szybko. W otoczce z ciemnozielonych liści fiołka i kiści rosnącej w cieniu porzeczki znajduje się zwarty bukiet z róż, bzu, magnolii i goździków. Zwarty, bo te kwiaty nie są wyraźne i osobne, ale łączą się w całość, jakby wyrastały z jednej gałązki.
L’Artisan Parfumeur Rose Privée to pęk róż zerwanych prosto z krzewu, przesiąknięty sąsiedztwem — zabarwiony lekkim fioletem bzu, kremowy za sprawą magnolii, wytrawny jak goździk. Stoi w szklance z grubego szkła na parapecie przy otwartej, drewnianej okiennicy. Choć nietrudno wyobrazić mi sobie, że zostawił go ktoś pod tym samym krzakiem, z którego go zerwał. Teraz niedbały bukiet przesiąka powoli podłożem: opadłymi listkami krzewów, mchem i schnącym sianem, a unoszący się z chaty mieszkającego obok pszczelarza aromat pszczelego wosku przykleja się doń słoneczny, lepki i złoty jak miód.
A może by tak rzucić wszystko…
L’Artisan Parfumeur Rose Privée przypomina mi Bluebell od Penhaligon’s. Nie ze względu na podobieństwo nut, ale ze względu na swoją dziką naturalność. I w jednych, i w drugich perfumach czuję umiłowanie wolności w swojej najprostszej formie. Nie to umiłowanie wolności, które obala rządy i zmienia prawa, ale to niemalże pierwotne, które sprawia, że pragnie się zrzucić z siebie pęta konwenansów, w zamian założyć białą, luźną koszulę z miękkiej bawełny i biec przed siebie przez łąkę pachnących kwiatów, nie myśląc o niczym, tylko celebrując chwilę. Takie małe, prywatne „A może by tak rzucić wszystko…”. Prywatne tym bardziej, że te perfumy są bliskoskórne, wręcz intymne.
To nie jest zapach ani kobiecy, ani męski. Ani jasny, ani ciemny. Ani słodki, ani gorzki. Ani lekki, ani ciężki. Niektórym ta niejednoznaczność pewnie wyda się nijakością, a inni zawiodą się mało dystyngowanym charakterem tych perfum. Sportretowana w nich różach to nie królowa róża, ale róża, która wszelakie zaszczyty dworskie ma w nosie, bo woli biegać boso po polach. Nie jest to zapach tak urokliwy jak À la rose Kurdjiana czy Hedonist Rose Viktorii Minya, ale może nawet ciekawszy, a na pewno mniej stereotypowy. Jak dla mnie, stanowi ciekawą alternatywę na ciepłe dni dla woni na wskroś cytrusowych.
Nuty głowy: liście fiołka, bazylia, czarna porzeczka, zielona mandarynka
Nuty serca: róża majowa, magnolia, goździk, lilak
Nuty bazy: akord szyprowy, siano, wosk pszczeli, piżmo
Twórca: Bertrand Duchaufour, Stéphanie Bakouche
Rok: 2015
Kto ma ochotę uciec w nieznane z taką niesforną różą?
Dodaj komentarz