Something old, something new. Coś starego, coś nowego. Chanel No. 5 L’eau z gracją łączy w sobie elegancję i kobiecość klasycznej No. 5 z nowoczesnym minimalizmem i dziewczęcą świeżością.
Oj, bałam się tej nowej Piątki. Może niesłusznie, bo Chanel nie poddaje się modzie wypuszczania na rynek niezliczonych pobocznych edycji z coraz większą i większą ilością cukru ad nauseam, czyli aż odbiorcom zrobi się niedobrze (jak czyni to wielu ich konkurentów), ale jednak. A już tym bardziej nie spodziewałam się, że zauroczy mnie od pierwszego psiknięcia. Mnie, która ledwo rok temu przekonała się do Chanel No. 5, polubiła No.5 Eau Premiere. Tak się właśnie stało: psiknęłam i przepadłam, zaczęłam marzyć o własnej buteleczce. Z każdym kolejnym testem byłam bliżej decyzji o jej zakupie, aż korzystna cena w strefie wolnocłowej pomogła mi ją podjąć. Ociągałam się trochę z napisaniem recenzji, jakby z obawy, że może zauroczenie prysnąć jak bańka mydlana, ale nie prysnęło. Zatem wreszcie piszę…
Słoneczna sielanka
Chanel No. 5 L’eau rozpoczyna się u mnie przestrzennymi aldehydami i delikatną, ale dojrzała cytryną. Nutą prania suszącego się na słońcu, kołyszącego się lekko na wietrze. Niebo jest jasnobłękitne, słońce bladożółte, pranie śnieżnobiałe — obrazek to sielski jak z reklamy, ale jego nośność wcale nie odejmuje mu uroku. W sercu nadal czuję soczystą cytrynę, zmysłowy i kusząco kremowy ylang-ylang i białą różę. Oczami wyobraźni widzę, jak, parę kroków za sznurkiem na pranie, młoda dziewczyna w białej bawełnianej sukience pije lemoniadę, siedząc na świeżej, zielonej trawie. Obok niej kręci się mały, puchaty kociak. Niech ta słodka, miękka kuleczka będzie obrazem piżmowej bazy kompozycji.
Piątka w wersji light
Brzmi to wszystko dość nudno, prawda? Coś jednak sprawia, że wcale takie nie jest. Spośród wielu beztroskich zapachów to właśnie ten przekonał mnie na tyle, bym zapragnęła dołączyć go do swojej kolekcji. Dlaczego? W najnowszej Piątce czuć wyraźnie DNA oryginału i podobieństwo do poprzedniczki, wersji Eau Premiere. Klasyk jest najtrudniejszy w odbiorze, najcięższy i najintensywniejszy. Eau Premiere to połowa jego wagi, a L’eau — ćwierć. I wcale nie mam tu na myśli tego, że są to popłuczyny po oryginale. Nie, to po prostu jego odmłodzona odsłona, wersja light. Młodzieńczy i lekki zapach, który bez wątpienia jednak jest pełnoprawnym członkiem swojej rodziny.
Choć to woda toaletowa, a nie perfumowana, utrzymuje się na mnie około 5-6 godzin. Z początku pachnie dość wyraźnie, a później (po mniej więcej godzinie) staje się bliskoskórna. Najczęściej ograniczam się do trzech psiknięć: dwóch za uszami i jednego w zagłębieniu szyi, ale nawet gdy pokuszę się o pięć, czyli również w po jednym w zgięciach łokci, zapach nie jest męczący i drażniący dla otoczenia. Część osób z pewnością uzna to za wadę, ja jednak nie lubię ciągnąć za sobą pachnącego ogona, więc nie mogę narzekać.
Pewnie znasz już perfumy Chanel No. 5 L’eau. Jak Ci się podobają? You know me and you don’t, czyli hasło promujące No. 5 L’eau, według mnie pasuje do nich jak ulał. Są na tyle podobne do oryginału, by było czuć pokrewieństwo, a zarazem na tyle od niego odległe, by mogły spodobać się tym, którzy za klasyczną Piątką nie przepadają.
Dodaj komentarz